email

51217 .. ..

Wspomnienie o Janinie

1. Wspomnienie o Janinie
Opowiadanie Joli Harasimow

Paweł Czornij był Ukraińcem. Owdowiał niedługo po tym, jak jego pierwsza żona Tekla (również Ukrainka) powiła szóste dziecko. W wyniku powikłań poporodowych kobieta zmarła, osieracając pięcioro starszych dzieci oraz noworodka. Wiejskie kobiety czuwające przy zmarłej doradziły, żeby niemowlę przystawić do piersi nieboszczki, tym samym zdecydowały o losie maleństwa, skazując je na śmierć.

Mężczyźnie ciężko było sprostać obowiązkom, które spadły na niego po stracie żony. Za namową polskiego proboszcza Józefa Suszyńskiego, zdecydował się powtórnie ożenić z Joanną, Polką mieszkającą w sąsiedztwie. Proboszcz znał Joannę od wielu lat, wiedział, że planowała wstąpić do klasztoru. W obliczu nieszczęścia jakie dotknęło Pawła, duchowny przekonał kobietę, że lepiej przysłuży się Panu Bogu, gdy porzuci plany zakonne, i zaopiekuje się osieroconymi dziećmi. Po kilka latach małżonkom: Joannie i Pawłowi urodziła się córka, bohaterka moich wspomnień.

Dziewczynka, na imię miała dostać Tekla, na cześć pierwszej małżonki ojca. W czasie ceremonii Chrztu Świętego ksiądz proboszcz wyraził swą dezaprobatę w sprawie imienia zaproponowanego przez ojca. Zdecydowanie negując wybór Pawła, duchowny doradził rodzicom, że jeśli nadadzą córce imię Janina, zyska ona silnego patrona w osobie Św. Jana, tego dnia bowiem przypadały jego imieniny. Propozycja proboszcza, ku zaskoczeniu Joanny, bardzo przypadła do gustu Pawłowi.

Janka urodziła się w Wigilię Bożego Narodzenia – 24 grudnia 1926 roku. Wraz z rodzicami, młodszym bratem Michałem oraz pięciorgiem, przyrodniego rodzeństwa - dzieci Pawła z pierwszego małżeństwa z Teklą, mieszkała na ukraińskich ziemiach, wcielonych po I wojnie światowej w granice Rzeczpospolitej, we wsi Bobulińce (gmina Kujdanów, powiat Buczacz, województwo tarnopolskie). Mama Janki zajmowała się domem, ojciec zaś w okolicy zasłynął jako weterynarz i cymbalista weselny (choć ostatni fach porzucił zaraz po ożenku z Joanną). Janina, jako dojrzała już kobieta z rozrzewnieniem wspominała swój rodzinny dom, podkreślając często niezwykłą zaradność rodziców, którzy dbali o to, aby zapewnić całej swej licznej rodzinie godziwe warunki zarówno mieszkalne, jak i bytowe. O dość dobrej sytuacji materialnej rodziny miał, na przykład, świadczyć dach ich domu, który jako nieliczny we wsi pokryty był blachą, a nie słomą.

Janka ukończyła tylko sześć klas w polskiej szkole podstawowej. W zasadzie nigdy nie wspomniała, co stanęło na przeszkodzie jej dalszej edukacji, tym bardziej, że już jako mała dziewczynka wykazywała wiele talentów. Uwielbiała rysować. Rysowała lewą ręką, co surowo ganione było przez nauczycieli. Nauczyła się więc pisać prawą ręką, ale pomimo stosowanych kar nie zrezygnowała z rysowania lewą. Jej talent, jako pierwsze doceniły koleżanki z klasy, które jak wspominała Janina, często prosiły ją o narysowanie widoczku, zwierząt czy martwej natury. Rysowała więc potajemnie, pod szkolną ławką, na przerwach, w domu, na pastwisku. Z braku zabawek, sama wykonała dla siebie szmacianą lalkę, dla której później, ze ścinków materiałów otrzymywanych od babki (krawcowej), szyła ubranka. Rysunku i szycia uczyła się sama, często podpatrując inne osoby.

W jednych ze wspomnień opowiedziała historię o swojej koleżance. Dziewczynka pochodziła z tak zwanego „majętnego domu”, więc rodziców stać było na zatrudnienie nauczycielki krawiectwa. Jednakże córkę kompletnie nie pociągało szycie, lekcje uznawała za stratę czasu i pomimo wielogodzinnych starań guwernantki, nie potrafiła niczego ani skroić, ani uszyć. Jance zdarzyło się kilka razy uczestniczyć w tych zajęciach. W przeciwieństwie do swojej koleżanki, Janinę bardzo interesowały lekcje. Dyskretnie podpatrując nauczycielkę, chłonęła każde jej słowo, zapamiętywała wszystkie wskazówki dotyczące kroju, upinania i szycia, a po powrocie do domu wytrwale ćwiczyła, szyjąc ubranka dla swojej szmacianej lalki. Pewnego razu, Janka samodzielnie uszyła dla siebie spódnicę. Wykonała ją tak dobrze i starannie, że gdy następnego dnia pojawiła się w niej u swojej koleżanki, matka dziewczyny zabroniła jej przychodzić do ich domu, w czasie trwania zajęć z krawiectwa.

Nie przypominam sobie zbyt wielu wspomnień Janiny związanych z wybuchem II wojny światowej oraz z pierwszymi latami jej trwania. Wspominała, że w okolicy, w której mieszkała początkowo nie wyczuwało się zbyt wielkiego strachu czy zagrożenia, tak jakby owa wojna, o której dyskutowali dorośli, działa się gdzieś bardzo daleko od Bobulinic i nigdy nie miałby tam dotrzeć. Niepokój dostrzegała jedynie pośród miejscowych Żydów, którzy albo pospiesznie likwidowali swoje interesy i wyjeżdżali, albo decydowali się pozostać i próbować żyć po staremu. Niestety i tu dotarli naziści - rozpoczęły się aresztowania. Któregoś dnia Janka spostrzegła nieobecność w szkole swojej koleżanki (dziewczynka była Żydówką). Tego samego dnia, po południu Janina i jej rodzice usłyszeli, dochodzący z podwórza, przeraźliwy ryk Ruchli, starej Żydówki, mieszkającej po sąsiedzku (babci owej koleżanki). W pamięci wyraźnie utkwił jej widok i nieludzki płacz staruszki, która co chwilę dotykając swych ust powtarzała: „Mnie nie zostawili, zabrakło, mnie nie zostawili”.

Jak się później okazało stara Żydówka odkryła ciała swojego syna, synowej i wnuczki złączonych w uścisku, spoczywających w jednej z izb ich wspólnego domu. Rodzina, z obawy przez aresztowaniem zażyła cyjanek, niestety trucizny zabrakło dla nestorki rodu.

Janina, jak każda młoda dziewczyna, nie spodziewała się, że będzie świadkiem okrutnych wydarzeń, że zawierucha wojenna nieproszona wkroczy w jej spokojne życie, bezpowrotnie je zmieniając. Podczas jednej z ostatnich rozmów, dotyczących jej lat młodzieńczych, przyznała się, że jako dziecko i później młoda panna po polsku mówiła tylko w szkole i w kościele. Na co dzień rozmawiała po ukraińsku, wszak w jej najbliższym otoczeniu mieszkało wiele ukraińskich rodzin. Wtedy nie przypuszczała, że jej sąsiedzi, z którymi żyli w zgodzie i poszanowaniu, w niedalekiej przyszłości staną się ich oprawcami. Taka sytuacja była niewyobrażalna, tym bardziej, że ojciec Janiny był przecież Ukraińcem. Niestety tereny Buczacza, jak i sąsiednie powiaty stały się obszarem szczególnie wzmożonych działań Ukraińskiej Powstańczej Armii. Represje ze strony oddziałów UPA wymierzone zostały głównie przeciwko Polakom i Żydom. Do Bobuliniec zaczęły docierać coraz częściej zatrważające informacje z sąsiednich miejscowości o bestialskich zbrodniach popełnianych przez banderowców. W końcu działania te przeniosły się na grunt Bobuliniec. Janina doskonale zapamiętała jak zaprzyjaźniony sąsiad zza miedzy, Ukrainiec Iwan skatował jej ojca i dotkliwie pobił matkę. Motywem napaści było małżeństwo Pawła z Polką, co uznano za hańbę i zdradę. Janka ze łzami w oczach wspominała matkę, która aby okryć pokrwawione od ciosów nagie ciało, odziała się płócienny worek po ziemniakach, gdyż jej ubrania zostały zniszczone lub rozgrabione. Do domu nie było już możliwości powrotu, zmuszeni zostali szukać schronienia u rodziny i znajomych w sąsiednich Petlikowicach.

Jej i koleżance, także Polce, schronienia udzieliła daleka krewna Janiny. Kobieta zaoferowała dziewczętom jedynie nocleg w szopie. Janka w swoich wspomnieniach wielokrotnie powracała pamięcią do tamtej nocy, podkreślając, że wtedy po raz pierwszy doświadczyła głodu. Dziewczęta nie jadły od ponad doby, wstydziły się poprosić choćby o kromkę chleba. Janina zauważyła złożone w kącie stodoły, przybrudzone błotem, nadpleśniałe bochenki chleba. Zaczęła więc podpytywać ciotkę, skąd mają tak dużo chleba i dlaczego trzymają go w stodole, na co kobieta odpowiedziała, że chleb ten nadaje się wyłącznie dla świń. Zdobyli go z radzieckiego samochodu zaopatrzeniowego, który najechał na minę. Dziewczętom nie przeszkadzało, że to produkt niewiadomego pochodzenia, że był czerstwy, pobrudzony błotem i nadpleśniały. Zdeterminowane, ukrywając głód, poprosiły ciotkę o jeden bochenek, by tylko, jak uzasadniały, sprawdzić jak taki żołnierski chleb smakuje. Wiele lat po wojnie, Janina przyznała, że zapamięta smak tego chleba aż do śmierci, bo pomimo jego ogólnej niedoskonałości, jak i stwierdzania w nim dużej ilości trocin, był to najlepszy chleb jaki jadły, bynajmniej tak im się wtedy wydawało.

Janka, pomimo swoich dziewiętnastu lat, doskonale wiedziała, że musi liczyć na siebie, musi zadbać o rannych rodziców i młodszego brata. Zdawała sobie sprawę, że znajomi, poza schronieniem nie mogli ofiarować jej i jej bliskim niczego więcej, gdyż często sami przymierali głodem. Dlatego też dziewczyna narażając życie, postanowiła wrócić do rodzinnego domu po krowę. Z relacji Janiny wynikało, że do Bobuliniec zbliżały się wtedy wojska radzieckie. Od jakiegoś czasu trwała regularna wymiana ognia między Rosjanami a Niemcami. Przemierzając kilkukilometrową odległość z Petlikowic do Bobuliniec, na niewielkim wzniesieniu, zauważyła leżącego radzieckiego żołnierza. Niewiele myśląc rzuciła się ku rannemu. Nie wiedziała czy ów mężczyzna w ogóle żyje. Pamiętała tylko, że próbowała ściągnąć jego ciało ze wzniesienia, pamiętała świst przelatujących, gdzieś nad jej głową kul i innego żołnierza, który ze złością krzycząc na nią po rosyjsku, kazał jej natychmiast uciekać i poszukać schronienia, jeżeli nie chce podzielić losu nieszczęśnika, któremu chciała pomóc.

Ojciec Janiny nie powrócił już do zdrowia. Obrażenia jakich doznał z rąk Iwana okazały się zbyt poważne. Wolą Pawła było ratowanie rodziny za wszelką cenę. Do Bobuliniec zaczęły napływać optymistyczne wiadomości o zakończeniu wojny. Życzeniem Pawła było, aby jego rodzina możliwie jak najszybciej wyjechała z Ukrainy, gdyż tu nadal narażeni byli na represje ze strony oddziałów UPA. Ciężki stan zdrowia Pawła wykluczył podróż do oswobodzonej Polski, wyjazdu odmówiła również Joanna, która postanowiła pozostać przy umierającym mężu. Michał, młodszy brat Janiny już wcześniej zaciągnął się do Wojska Polskiego, część przyrodniego rodzeństwa wyjechało do odrodzonej Polski lub do Jugosławii, dlatego też rodzice Janki zdecydowali, że córka wraz z siostrą Joanny - Salomeą, najbliższym możliwym transportem, wyjadą do Polski. Janinie przykazano bezwzględne posłuszeństwo ciotce Salce. Z rodzinnego domu dziewczyna zabrała najcenniejszą rzecz jaką miała, maszynę do szycia firmy Singer, którą zachowała do końca swoich dni, jako jedyną pamiątkę z rodzinnego domu.

Na transport do Polski kobiety czekały przez wiele dni, później przez wiele tygodni podróżowały w zatłoczonych wagonach, w skrajnych warunkach docierając w końcu do stacji docelowej w Tarnowskich Górach. Tam zarządzono, że cały skład skierowany zostanie do Szczecina, gdzie obiecywano pracę, ziemię, domy. Roztaczając wizję dobrobytu, jaki na wszystkich przesiedlonych miał czekać w Szczecinie i jego okolicach, pominięto tylko jeden szczegół - Szczecin leży nad zalewem, blisko morza. Janka wspominała, że widok Zalewu Szczecińskiego wywołał ludziach, którzy po raz pierwszy zobaczyli tak duże połacie wody, paniczny strach. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni zaczęli histerycznie krzyczeć, że nie chcą tu zostać, że Niemiec pewnie szybko wróci i ich wszystkich potopi w zalewie.

Do przesiedleńców nie docierały żadne argumenty. Kliku silniejszych mężczyzn zmusiło maszynistę, by zawrócił cały „zbuntowany” skład, i tym sposobem po kilkunastu dniach, podróżnych powtórnie przywitała stacja w Tarnowskich Górach.

Janka wspominała, pewnego mężczyznę, najwidoczniej nadzorującego sprawy przesiedleńcze, który na ich widok załamał ręce. Zaczął tłumaczyć ludziom zgromadzonym na peronie, że nic złego już im nie grozi, że wojna się zakończyła i ponownie skierują ich na Pomorze. Wobec zdecydowanego sprzeciwu podróżnych, chwycił za rękę stojącą obok Janinę i zaczął prosić ją, aby przekonała starszych do jego racji. Dziewczyna jednak, podobnie jak inni usilnie domagała się, żeby tym razem skierowano ich gdzieś indziej, byle daleko od morza. Po kilku nerwowych godzinach, ów mężczyzna podszedł do Janiny i oznajmił, że za kilka dni przesiedlą ich w okolice Jeleniej Góry.

Podróż do Jeleniej Góry trwała jednak nieco dłużej niż dziewczyna przypuszczała. Wśród oczekujących na stacji ktoś wspomniał o odkrytych, w pobliżu dworca kolejowego, magazynach odzieży. Zasugerowano, że można tam pójść i wybrać dla siebie pasujące rzeczy. Janka nieświadoma tego skąd pochodzą pozostawione przez nazistów składowiska odzieży, jak inni poszła poszukać czegoś dla siebie, tym bardziej, że niewiele ubrań udało się jej zabrać z domu. Wspominała, że nie spodziewała się widoku jaki zastała w opuszczonym hangarze. Sterty konfekcji męskiej, damskiej i dziecięcej, sterty obuwia w zupełnym nieładzie szczelnie wypełniały pomieszczenie. Na osobach, które towarzyszyły Jance, ów widok, jak i unoszący się tam fetor nie zrobił większego wrażenia. Ubodzy ludzie, bez głębszego zastanowienia przeszukiwali składowisko w poszukiwaniu pasujących spodni, płaszczy, butów itp. Janka, jako nieliczna pospiesznie opuściła magazyn nie zabierając niczego. Parę godzin później dostała bardzo wysokiej gorączki. Przytomność odzyskała kilka dni później w szpitalu. Zdiagnozowano u niej tyfus. Jej stan był bardzo ciężki, mówiono, że otarła się o śmierć, lecz młody organizm zwyciężył chorobę. Jak się później okazało zachorowały też inne osoby, które towarzyszyły dziewczynie w wyprawie do magazynu, nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia co ona.

Janina zadziwiająco szybko powróciła do zdrowia. Niespodziewanie odkryła w sobie nowy dar. Przebywając w szpitalu bacznie przyglądała się siostrom zakonnym posługującym chorym. W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że nie boi się widoku krwi. Poczuła, że mogłaby bez najmniejszego problemu robić zastrzyki. Janina z natury była osobą komunikatywną, otwartą na ludzi. Jeśli czegoś nie wiedziała, nie wstydziła się zapytać, a poza tym, po raz kolejny dowiodła, ze jest znakomitym obserwatorem. Po kilku dniach hospitalizacji, gdy czuła się już dobrze, zapytała siostrę zakonną czy pozwoliłaby jej zrobić zastrzyk. Uzyskawszy zgodę, Janka postępowała dokładnie tak, jak wcześniej podpatrzyła u sióstr. Sprawność z jaką dziewczyna wykonała „zabieg”, opanowanie i delikatność zrobiły ogromne wrażenie na siostrze zakonnej, która zaproponowała jej pracę w charakterze pielęgniarki oraz mieszkanie.

Janina najprawdopodobniej przyjęłaby propozycję pozostania w szpitalu, gdyby nie interwencja ciotki Salki. Dziewczyna przyrzekła rodzicom, że pozostanie jej posłuszna. Ciotka z kolei, nie podzielała entuzjazmu siostrzenicy. Głucha na wszelkie argumenty, zdecydowanie sprzeciwiła się planom Janiny.

Niedługo po opuszczeniu szpitala Janinie zaproponowano małe gospodarstwo koło Koszęcina, należące do Ślązaka Karlika. Przydział zaskoczył i Jankę, i jej ciotkę, tym bardziej, że otrzymały bardzo zadbany i ładny dom. Dziewczynie niezręcznie było zajmować gospodarstwo, ze świadomością, że jego prawowity właściciel musi je opuścić czy tego chce, czy nie. Sama, nie mając też innych perspektyw mieszkaniowych zaproponowała, by ów Karlik, pozostał z nimi i pomagał jej w utrzymaniu całego obejścia. Zamieszkała więc z ciotką w karlikowym gospodarstwie. Janina podkreślała, że był to dobry i uczciwy człowiek, który w tamtym okresie bardzo im pomógł. Mężczyzna za zgodą Janki sprowadził do domu swą starą, schorowaną matkę. Mieszkali wszyscy razem pod jednym dachem przez kilka miesięcy wspólnie zgodnie gospodarząc. Z czasem Karlik, choć był dużo starszy od Janiny, zaproponował jej małżeństwo, lecz dziewczyna nie przyjęła jego oświadczyn.

Być może powodem odmowy było to, że o rękę Janki w tym czasie zaczął starać się Antoni. Chłopak niewiele lat starszy od Janiny, pochodzący także z Bobuliniec. Zarówno Janina, jak i Salomea znały Antka oraz jego rodzinę. Po uzyskaniu od ciotki zgody na małżeństwo, zaczęto przygotowania do skromnych zaślubin. Jak wspominała Janina, zdarzył się incydent, który mógł zaważyć o zerwaniu zaręczyn. Otóż, Antkowi bardzo zależało, aby swej wybrance ofiarować ślubną obrączkę. Nie miał pieniędzy, lecz ktoś podpowiedział mu jak można łatwo i szybko „postarać” się o grosz. Zdeterminowany chłopak, pod osłoną nocy poszedł z bratem na kapuściane pole, na tak zwany szaber. Skradzioną kapustę sprzedali, a za otrzymane pieniądze Antoni kupił dwie tombakowe obrączki.

Janina zdawała sobie sprawę, że chłopaka nie było stać nawet na tombakową biżuterię, dlatego też zmusiła narzeczonego do wyjawienia prawdy skąd wziął pieniądze na obrączki. Wspominała, że miała do niego ogromny żal, gdyż bardzo potępiała kradzież. Ostatecznie postawiła warunek, że jeżeli nie zwróci on pieniędzy właścicielom pola, do ślubu nie dojdzie. Nie chciała też zakupionych obrączek, gdyż uważała, że mogłyby się one stać przekleństwem ich wspólnego życia. Dopiero, gdy chłopak „naprawił” gospodarzom wyrządzoną szkodę, dziewczyna zdecydowała się na małżeństwo. W starym, rodzinnym albumie zachowało się tylko jedno zdjęcie ślubne Janiny i Stefana. Na wykonanej w plenerze fotografii widnieje bardzo szczupła, młodziutka dziewczyna w skromnej białej sukience. Na głowie ma pożyczony, bardzo długi welon, w ręku trzyma obfity bukiet z polnych kwiatów. Obok stoi wysoki i niezwykle szczupły mężczyzna w lekko za dużym garniturze. Janina wspominała, że podczas ceremonii zaślubin, Antoni poprosił o poświęcenie dwóch obrączek wykonanych z łusek od nabojów, przyrzekł też Jance, że już nigdy niczego nie ukradnie, i że kiedyś kupi jej obrączki ze złota – i słowa tego dotrzymał.

Rok po ślubie urodził się ich pierwszy syn. Janina wraz z rodziną nadal mieszkała na Śląsku. Zaraz po ślubie wyprowadziła się z Karlikowego domu. Antek imał się różnych zajęć, ale nie udało mu się nigdzie „zaczepić” na dłużej. Niespodziewanie młodemu małżeństwu udało się nawiązać kontakt z przyrodnią siostrą Janki – Marysią, która osiedliła się na Dolnym Śląsku, około 50 km na Zachód od Jeleniej Góry, w miejscowości Grodnica. Siostra zachwalała okolice, pisała Janinie o pięknych gospodarstwach pozostawionych przez Niemców, jednocześnie namawiając dziewczynę do osiedlenia się w okolicy. Jance i Antoniemu udało się ustalić, że wielu ich krajan zza Buga dostało przydziały w okolicach Jeleniej Góry, dlatego też postanowili zaryzykować i poszukać tam swojego miejsca na ziemi. W Koszęcinie, w którym obecnie się zatrzymali nic ich w zasadzie nie trzymało, poza ciotką Salomeą i najbliższą rodziną męża, nie znali nikogo. Rodzice Antka oraz jego siostry zdecydowali się wyjechać z nimi na ziemie odzyskane.

Janina wspominała ten czas jako trudny. Młodzi małżonkowie zamieszkali z rodzicami Antoniego w Grodnicy. Relacje z teściową nie należały do najłatwiejszych. Janka wspominała wiele przepłakanych nocy. Powodem łez były częste docinki i przykre uwagi czynione pod jej adresem przez matkę męża. Młoda kobieta, nie dość, że zajmowała się malutkim synkiem to jeszcze pomagała w gospodarstwie teściów. Żyła skromnie, odżywiała się skromnie, pracowała ciężko. Nadszedł więc czas, by jej młody organizm wreszcie zbuntował się. Zachorowała na zapalenie płuc i po raz kolejny otarła się o śmierć.

Po powrocie do zdrowia zdecydowała, że musi znaleźć dla siebie i swoich bliskich własny kąt. Dowiedziała się, że można starać się o przydział domku jednorodzinnego w Księginkach obok Lubania. Pojechała obejrzeć dom. Wspominała, że pewien pan pokazał jej piękny ceglany domek z dość sporym ogródkiem. Młoda dziewczyna była zachwycona tym co zobaczyła. Dom był w pełni wyposażony i gotowy od zajęcia niemalże od zaraz. Jance wydawało się, że los w końcu uśmiechnął się do niej. Lokalizacja także była idealna, zwłaszcza że mąż właśnie znalazł zatrudnienie w lubańskim Zakładzie Naprawczym Taboru Kolejowego - stąd do pracy mógłby spokojnie dotrzeć pieszo w kilkanaście minut. Przepełniona radością i nadzieją na lepsze i łatwiejsze życie wróciła do domu. Tu niestety spotkał ją zawód. Antoniemu pomysł opuszczenia wsi nie przypadł do gustu. Co z tego, że dom w Księginkach był ładny, skoro nie było pola. Mężczyzna chciał i pracować, i gospodarzyć, chciał też pozostać w Grodnicy, bo tu czuł się wśród swoich. Argumenty Janki nie były wystarczająco przekonujące, dlatego też wolą męża pozostali na wsi.

Niedługo potem okazało się, że niedaleko teściów zwolnił się duży dom z zabudową gospodarczą. W porównaniu z budynkiem z Księginek, był to o wiele skromniejszy dom z pruskiego muru, mniej zadbany i wyposażony. Do budynku przynależało pole. Małżeństwo bez wahania zgłosiło się po przydział, z takim skutkiem, że córkę - swoje drugie z kolei dziecko, przywitali we własnym domu.

Żyli wśród swoich, chociaż czasem zachowanie niektórych osób z otoczenia wzbudzało ogromną niechęć w Janinie. Spośród wielu wspomnień poruszyła mnie pewna historia, która bezpośrednio związana była z Grodnicą.

Kilka lat po osiedleniu się Janiny w Grodnicy, u jej bliskiej znajomej mieszkającej po sąsiedzku, zdiagnozowano nowotwór. Choroba, jak zawsze atakuje niespodziewanie i w najmniej odpowiednim momencie. Tę kobietę dosięgła, gdy ta liczyła, że ma przed sobą jeszcze wiele lat życia. Los nie oszczędził jej cierpień - dwoje jej dzieci równie niespodziewanie zachorowało i zmarło. Wycieńczona chorobą, przeczuwając zbliżającą się śmierć poprosiła Janinę o rozmowę. Zwierzyła się wtedy Jance, że podejrzewa, co jest przyczyną nieszczęść jakie dosięgają jej rodzinę. Otóż, gdy wraz z mężem Stanisławem dostali przydział w Grodnicy okazało się, że otrzymają małe gospodarstwo po owdowiałej Niemce. Zanim starsza pani opuściła obejście pospiesznie udała się do przyległej do budynku mieszkalnego komórki i zabrała stamtąd niewielką szkatułkę. Nie uszło to uwadze Stanisława, który rzucił się do kobiety, wyrwał z jej rąk pudełko, domagając się żeby oddała mu klucz. Mężczyzna był pewien, że małe pudełko skrywa ogromny skarb, dlatego też nie zważając na lament staruszki, nie otrzymawszy kluczyka pobiegł po siekierę i rozrąbał drewniane pudełko na oczach zrozpaczonej kobiety. Niemka gorzko płacząc, rzucała się do nóg Stanisława błagając go, żeby oddał szkatułkę i pozwolił jej spokojnie odejść. Jakież było zdziwienie mężczyzny, gdy okazało się, że w pudełku oprócz kilku listów nie ma nic, co miałoby dla niego jakąkolwiek wartość. Jeszcze bardziej rozzłoszczony rozrzucił strzępy papieru po komórce i podwórzu. Zapłakana staruszka, zbierając na kolanach porozrywane kartki, każdy podniesiony fragment listu całowała jakby z namaszczeniem. Jak się później okazało kobieta miała trzech synów. Całą trójkę wcielono do wojska, po czym wysłano na wschodni front. Żaden z synów nie wrócił. W szkatułce staruszka przechowywała swój największy skarb – ostatnie listy od synów, wysłane z frontu przed śmiercią. Kobieta zanim opuściła podwórze, przeklęła Stanisława, jego żonę, dzieci i wnuki. Komórkę, w której rozegrał się ten dramat Stanisław zaadaptował na chlewik, jednak od tego czasu zwierzęta tam chowane, rodziły się martwe, albo słabe i konsekwencji i tak zdychały. Przekleństwo dosięgło synów, potem żonę Stanisława. Rozmawiając z Janiną o tej historii zwróciła moją uwagę, na fakt, że przyglądając się kolejnym pokoleniom (życiu dzieci i wnuków Stanisława) zauważyła, że praktycznie losy każdego z nich naznaczone były piętnem cierpienia i niepowodzenia.

Gdzieś na początku lat pięćdziesiątych ub. wieku, w okolicy Bożkowic powstał kołchoz. Antoniemu zagrożono, że jeśli nie przystąpi do kołchozu odebrane zostanie mu pole przynależące do gospodarstwa. Mężczyzna kategorycznie sprzeciwił takiemu rozwiązaniu. W konsekwencji pole odebrano, przydzielając małżonkom kilka hektarów ziemi oddalanej parę kilometrów od wsi.

Pomimo wielu obowiązków i zajęć Janina cały czas szukała sposobu, żeby nawiązać kontakt z pozostawionymi w Bobulińcach rodzicami. W końcu udało się dotrzeć do ludzi, którzy umożliwili kontakt z matką Janiny – Joanną. Janka dowiedziała się, że ojciec w wyniku odniesionych ran zmarł niedługo po jej wyjeździe. Mając świadomość, że Joanna pozostała na Ukrainie sama, za wszelką cenę próbowała sprowadzić matkę do Polski.

Z kompletem potrzebnych dokumentów pojechała do Warszawy. Po pewnym czasie nadeszły do kobiety dobre wieści. Joannę udało się sprowadzić do Grodnicy.

Janina gospodarzyła praktycznie sama, i choć z mężem nie posiadali dużego gospodarstwa, kobieta miała pełne ręce roboty. Poza gospodarstwem i domem zajmowała się czworgiem dzieci i schorowaną matką. Zawsze dziwiłam się, skąd Janina brała siły i czas na inne, dodatkowe zajęcia. Do domowego budżetu dorabiała szyjąc. Szyła damskie kostiumy, sukienki, suknie ślubne, sukienki komunijne. Poza tym wiele czasu zajmowało jej malowanie. Z czasem mogła pozwolić sobie na zakup farb. Malowała na płótnie, na drewnie, brystolu. Wszystkie pomieszczenia mieszkalne jej domu ozdabiały oprawione w ramy, wymalowane przez nią obrazy świętych, aniołów z dziećmi, widoków, kwiatów itp. Swoimi pracami często obdarowywała zarówno bliskich, jak i przypadkowo spotkane osoby. Przypominam sobie, jak parę lat temu, gdy Janina była już w podeszłym wieku podjechałyśmy do pewnego kardiologa. Lekarz przyjmował w domu i gdy Janina wyszła od doktora zauważyłam wyraźne wzruszanie na jej twarzy. Okazało się, że w przedpokoju domu lekarza spostrzegła obraz namalowany przez siebie, a ofiarowany doktorowi wiele lat temu w ramach podziękowania za fachową opiekę medyczną. Wtedy wzruszyło ją to, że ów kardiolog, tak wykształcony człowiek, zechciał ozdobić ściany swojego mieszkania obrazem namalowanym przez prostą kobietę, która nie posiadała żadnego warsztatu i wykształcenia.

Oprócz talentu krawieckiego i plastycznego Janina zasłynęła we wsi jako fachowa pielęgniarka. Jeżeli ktoś zachorował stawiała bańki, leczyła naparami z ziół, wykonywała zastrzyki. Wieczorami zaś, układała wiersze. Układała je w głowie, nigdy ich nie spisując. Przeważnie były to wiersze poświęcone wspomnieniom z lat wojennych lub ważnym polskim osobistościom. Niemalże zawsze, przy okazji rodzinnych uroczystości, obdarowywała jubilatów oryginalnymi życzeniami – wierszykami ułożonymi specjalnie na daną okazję. Janina bardzo chętnie deklamowała swoje utwory, niemalże za każdym razem wprawiając słuchacza w osłupienie. Bo oto ta, jak sama o sobie mówiła, taka nieuczona kobieta, operując doskonale przenośnią, dobierając odpowiednio słowa, wzruszała mądrością swoich utworów oraz niespotykaną umiejętnością ich zapamiętywania.

Gdzieś na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych do Grodnicy przyjechała grupa niemieckich turystów. Obcokrajowcy okazali się starymi mieszkańcami wsi wysiedlonymi zaraz po zakończeniu wojny. Przyjechali, żeby zobaczyć miejsca, w których urodzili się i w których dorastali. Janina siedziała na ławce przed swoim domem. Od razu zwróciła uwagę na grupę elegancko ubranych ludzi, zmierzających do sąsiedniego domu. Obserwując tych ludzi, niespodziewanie stała się świadkiem przykrego incydentu, do którego doszło na sąsiednim podwórzu. Sąsiedzi Janki postanowili przepędzić Niemców, których nadal uważali za wrogów, chcących pozbawić ich domu. Odmawiając przyjezdnym możliwości obejrzenia „starych kątów”, bardzo wymownie wskazali „nieproszonym gościom”, ażeby opuścili posesję. Janina wspominała, że widząc rozgrywającą się przed jej oczami scenę, poczuła ogromny smutek i żal. Sama zmuszona została kiedyś opuścić rodziny dom i wiele dałaby, żeby choć raz móc powrócić do Bobuliniec, by móc odnaleźć dom i wszystkie te miejsca, z którymi wiązało się wiele młodzieńczych wspomnień. Podeszła więc do owych turystów i gestykulując oraz posiłkując się kilkoma zapamiętanymi niemieckimi słowami zaprosiła Niemców do swojego domu. To nieoczekiwanie spotkanie zapoczątkowało wieloletnią, serdeczną przyjaźń pomiędzy rodziną Janiny, a rodziną Schulz.

Można byłoby stwierdzić, że Janina była osobą uległą, wskazywałyby na to chociażby jej lata młodzieńcze, kiedy pozwalała by ktoś inny podejmował za nią decyzje, zwłaszcza te dla niej bardzo ważne, te które mogły istotnie pchnąć jej życie w zupełnie innym kierunku, jak chociażby kwestia pracy w szpitalu, czy propozycja zamieszkania w mieście. Jednakże przyglądając się jej życiu, słuchając jej wspomnień i utworów, dorastając w otoczeniu jej prac, mogę stwierdzić, że była niesamowicie silną kobietą o ogromnej wrażliwości, wielu talentach i urzekającej skromności. Nigdy nie skarżyła się na swoje życie, ubolewała jedynie na tym, że życie jest za krótkie, i że młodość za szybko przemija.

Była wspaniałą kobietą, o pięknym sercu i bogatej duszy, a co najważniejsze była bardzo dobrą matką i ukochaną babcią i prababcią. 

 

J.H.